poniedziałek, 16 września 2013

Duże jest piękniejsze.


     - Złap mnie za rękę, na koniec mapy zabierz mnie - zanuciła cichym, jednak czystym i głębokim głosem, odgarniając nieznacznie włosy. Wpatrywała się w papiery, za oknem ściemniało się, jednak ona wciąż musiała pracować. Skrupulatnie zakreślała ołówkiem niedoskonałości w papierach, kilka wyrazów podkreślała zielonym, rażącym jasnością markerem. - Przynieś mi tęczę, ja z tobą znowu latać chce - kontynuowała, tym razem pewniej siebie, głośniej, przy dłuższych głoskach nawet na moment zamykając oczy. Kiwała się teraz nieznacznie na swoim obrotowym krzesełku, czasem unosząc którąś z dłoni, jakby chcąc tańczyć do wrzeszczącego radia. - I poruszamy znów powietrze, gdy razem rozpędzamy się. Dotykiem zaginany przestrzeń, mamy co chcemy, siebie mamy więc...
     Czekała do refrenu, poruszała nogami, jakby usiłowała się uwolnić i móc po prostu tańczyć, niecierpliwie, wręcz pożądliwie, zaciskała pulchne palce na pisakach. - W tym całym zwariowaniu serc i w całym tym szaleństwie dobrze wiem -nie zatrzyma nas już nic, już niiic... - Zamarła na moment, jej mięśnie zesztywniały, oddech na chwilę się zatrzymał. Czuła, jakby cały świat czekał na kolejną nutę, jakby powietrze wirowało, byle tylko móc zaraz uderzyć orzeźwiającym podmuchem, jakby ziemia trzęsła się lekko, czekając aż w końcu muzyka pozwoli Ilonce podnieść się i wykrzyczeć refren do nieba...
     - Rozpędzeni prosto w stronę słońca! - wykrzyczała, podnosząc się gwałtownie z miejsca. Chwyciła w palce najbliższy mazak i przyłożyła do ust, traktując go jak mikrofon. Pokój stał się jej małą sceną. Tupnęła nogą i niczym gwiazda, okręciła się wokół własnej osi. - Zatraceni w sobie tak bez końca! - Śpiewała dalej, zamykając oczy, kręcąc głową i szalejąc. Coraz głośniej, coraz mocniej i coraz piękniej.
     Śpiew był dla niej wolnością, rodzajem klucza, który potrafi otworzyć każdy zamek. Czymś bezcennym. Muzyka zawsze sprawiała, że zaczynała rozumieć świat. Wredne komentarze cichły, kiedy wychodziła na środę sali gimnastycznej, irytujący koledzy nie sięgali już kpiącymi głosikami do jej niewielkiego serducha, czuła się, jakby ledwo otwierając usta, trafiała do innego, piękniejszego świata. - Zaliczamy dziś te wszystkie stany, bez grawitacji pędząc w nieznane. - Tańczyła, niemal fruwała, przemieszczając się z jednego końca pokoju do kolejnego. Unosiła dłonie, chcąc zachęcić niewidzialny tłum do śpiewania wraz z nią. Niemal widziała swoją matkę, krzyczącą w pierwszym rzędzie i wiwatującą na jej cześć.

Mruknij a pofruną szyby z okien
Rozpalamy znowu tu nasz ogień
Każda chwila jest wiecznością,

     - Kiedy miłością podbijamy kosmos! - Okręciła się kilkakrotnie wokół własnej osi, za każdym razem podskakując i w końcu znajdując się przy oszklonych drzwiach wejściowych. Wpatrywała się w szybę, w swoje odbicie, przesunęła dłońmi po krągłych biodrach i zatrzymała na pulchnym brzuchu.

kosmos, kosmos, kosmos, kosmos.

     - Mój boże, jestem wielka jak kosmos. - Uśmiechnęła się krzywo i wróciła na miejsce. Wróciła do pracy.


Ilonka Krakowiak, urodzona 04.08.1991 w powiecie Cieszyńskim, nie studiuje, choć bardzo by chciała. Po ukończeniu technikum na kierunku technik organizacji reklamy, wyprowadziła się z rodzinnego domu i postanowiła pracować bliżej ukochanego morza. Jest stażystką w firmie Omega S.A, aktualnie jej obowiązki krążą między ksero, kawą, funkcją sekretarki i przynoszeniem pączków szefowi. Ma ogromne, wręcz niesamowicie wielkie kompleksy na temat swej wagi. Po wyprowadzce jej nowi przyjaciele usiłują jej udowodnić, że to nie z nią jest coś nie tak, a z ludźmi, z którymi próbowała się przyjaźnić.

piątek, 13 września 2013

Bo chciała być starsza.

Wyobraźnia dziecka jest nieograniczona, przesycona niewinnością i wolna od doświadczenia dorosłego rozsądku. Wyobraźnia dziecka budzi w rodzicach podziw, czasem chichot, usiłują zrozumieć, wspierać dziecko w kształceniu ich kreatywności. Próbują, choć z czasem zastępują zainteresowanie zwykłą ignorancją…

     Zmarszczony nos zbliżył się ostrożnie do puszystej, sztucznej sierści, nozdrza się rozchyliły, a wiercący zapach zmusił właścicielkę owego nosa do nagłego kichnięcia. „Przepraszam!” – piskliwy głosik wydobył się z rumianych ust, przerwał obejmującą pomieszczenie ciszę, a małe rączki objęły mocno jasnego misia. Mała Allie wciąż przepraszała małego przyjaciela, wycierając tym samym jego pluszową buzię, po czym posadziła go na plastikowym krzesełku i odetchnęła z ulgą. Pan Guzik nie gniewał się na nią, widziała to w jego oczach, potrafiła wyczytać z uśmiechu, który tak bardzo chciałaby zobaczyć.
    - Panie Guziku, czy chciałby pan odrobiny herbaty? – zapytała grzecznie, przechylając różowy dzbanuszek w stronę filiżanki przyjaciela i wyobrażając sobie jak niewidzialny płyn zalewa małe naczynko. – Czy tyle starczy, Panie Guziku? – Skupiła wzrok na pustych, czarnych ozdobach w głowie misia, niemal widząc jak ten kiwa głową i bierze napój w swoje niewielkie łapki. Cieszyła się zawsze, gdy mogła z nim spędzać czas, był przy niej, kiedy inni byli zajęci. Dorośli mieli swoją pracę i chociaż Allie bardzo chciała, mama prosiła, żeby ani jej, ani tatusiowi nie przeszkadzać. Siedziała więc w swoim małym, drewnianym domku, który tata postawił na środku najpiękniejszego ogrodu, jaki widziała. Miała tam róże, stokrotki i motyle, a nawet niewielkie drzewko, z którego dziadek obiecywał zbierać jabłka. Ale mijały tygodnie, a ani dziadek, ani jakiekolwiek jabłko nie pojawiło się na drzewie, przez co sześcioletnia Allie popadała w lekką nostalgię. Czy to możliwe, że kiedy dziadek obiecywał zrywać jabłka, małe elfy domowe obrażały się i już o roślinę nie dbały? Albo czy to wiosna nie obudziła drzewka, gdy stopniał śnieg, bo bała się, że jest za małe i powinno się wyspać, tak jak jej samej mówiła ciągle mama?
     Wyglądnęła z drewnianego budyneczku, zostawiając na chwilę towarzysza samego z herbatką i ruszyła tanecznym krokiem w stronę obiektu zamyślenia. Przykucnęła na trawie i zamknęła mocno oczy, powtarzając cicho prośby i przeprosiny, zarówno do wiosny jak i do domowych elfów. Nie wiedziała w które ma wierzyć, wiedziała natomiast, że jeśli ładnie poprosi, stworki powinny zgodzić się jej pomóc. W końcu tak postępowały małe istotki! Ale kiedy uniosła powieki, zawiodła się. Wokół niej nie było przyjaznych elfów, nie było nawet małego jabłuszka, które mogłaby pokazać dziadkowi, gdy do niej wróci. Czy coś robiła źle? Czy opiekujący się drzewkiem obrazili się, kiedy prosiła o to złe osoby? Podniosła się z brudnej ziemi, otrzepała odkryte kolana i i poprawiła różową sukienkę, którą tego dnia postanowiła na siebie włożyć, a następnie obróciła się jak dama, na pięcie o całe sto osiemdziesiąt stopni i szeroko się uśmiechnęła. Tuż za drzewkiem stał on!
     - Czy to ty opiekujesz się drzewkiem? - zapytała ciekawsko i podbiegła w stronę niewiele wyższego od niej osobnika. Dreptała po trawie radośnie, lekko... Tak lekko, że w całym zamieszaniu stają się jeszcze lżejszą, utraciła głowę. Jej ciało bezwładnie upadło na ziemię z zimnym trzaskiem, dziewczęce lico poturlało się po wydeptanych śladach, krew spływała wolno między źdźbłami trawy.

     Aneta pisnęła głośno i kliknęła na czerwony guzik swojego pilota. Zaraz jednak kliknęła go jeszcze prędzej, bowiem wraz ze zgaśnięciem telewizora, zniknęło jedyne źródło światło w jej niewielkim mieszkanku, a co za tym idzie, strach stał się niemal dwukrotnie większy. Na ekranie nie było już krwi, pojawiła się kolejna scena, tym razem zaniepokojonych rodziców rozmawiających z policją. Westchnęła jękliwie - głupcy, jak policja ma zaradzić demonowi nie z tego świata? Zakują go w kajdanki i postawią przed sądem?
     Podniosła się z kanapy, otulona zielonym kocykiem z wyprzedaży w Ikei i ruszyła powoli w stronę kuchni. Po drodze zapalała każde światełko: Żyrandol w salonie, lampkę przy stoliku, nawet ozdobne lampki schowane w wazonach. Odpaliła gaz na niewielkim piecyku i postawiła żeliwny czajnik, jednocześnie zgrabnie wyjmąc z szafek niezbędne elementy do zrobienia owocowej herbatki.
     Kiedy stała się tak samotna? - zagadnęła samą siebie, rozglądnąwszy się po całkowicie pustej kawalerce. Jedynie mała kotka spała gdzieś tam, w rogu, czy gdzieś tam na parapecie. Kiedy stała się tak samotną, że jej jedynym pocieszeniem po horrorze była myśl, że może jej małe zwierzątko ochroni ją przed złym duchem? Otuliła mocniej ramiona, wpatrując się w grzaną wodę. Pamiętała ten dreszcz ekscytacji, pamiętała jak bardzo drażniła ją za ciężka walizka, jak dziś pamiętała pierwszy dzień w akademiku. Zaczęła nowe życie, zaczęła być dorosła  samodzielna... Pamiętała, gdy pierwszy raz go zobaczyła. Pamiętała, jak nieporęcznie ukrywała drżenie i rumieńce. Motyle w brzuchu, drętwienie każdego mięśnia, gdy tylko był przy niej. Pierwsze wyznanie, pierwszy pocałunek, ich pierwsze wszystko pamiętała tak dokładnie, że nawet teraz, opierając się o blat, miała przez moment problem złapać oddech. I tą złość. Pamiętała jak wściekła była, jak ciężkie stało się życie, gdy on wyjechał. Jak zapadła w ramiona innego, jak popłynęła wraz z nim w muzyce, świecie tak bardzo dorosłym i tak zakazanym...
     Czajnik zapiszczał, wyprowadzając dziewczę z zamyślenia. Przekręciła gaz i powoli zalała różowy kubek wrzącą wodą. Wrzuciła łyżeczkę cukru i wyciągnęła z kieszeni niewielką paczuszkę, z której zaraz wysunęła cieniutkiego papierosa i odpaliła.
     Wciąż czuła ten wstyd, wciąż czuła na sobie jego nienawistne spojrzenie.
      I cóż jej zostało? Paczka papierosów, samotność i małe, niezmywalne znamię...




Aneta Łabędzka, 12.10.1992.

Kto ją zna, ten wie jak pragnienie dorosłości ją zmieniło. Kto jej nie zna, niech wie, że czasem nie warto cokolwiek chcieć. Niespełniona aktorka. Rzuciła teatr dla biotechnologii. Wraca do normy. Mieszka sama, z małym kotkiem, w centrum. Pracuje w bibliotece przy akademiku.






Dla Rafała. Masz.

wtorek, 10 września 2013

Maja Koźlarczyk

Maja Koźlarczyk
2/8/1991, Łódź


Lubiła zapach gnijących liści, dojrzałych jabłek i ostatniej koszonej trawy, leżącej w niskim słońcu na trawnikach. Podobali jej się znajomi sprzedawcy na niewielkim rynku i to, że w autobusach prawie zawsze znajdowała wolne miejsce. I że nigdzie znikąd nie było daleko. Lubiła to miasto. Od razu je polubiła.
Wyskoczyła na chodnik i obejrzała się przez ramię na zamykające się za nią z głośnym sykiem drzwi. Przystanek był pusty, nie licząc zaczytanego w gazecie sportowej starszego mężczyzny, który nawet nie podniósł wzroku na odjeżdżający autobus. Tutaj przyjeżdżały punktualnie, więc każdy zawsze wiedział, kiedy musi wstać z ławeczki ukrytej pod daszkiem. I wszyscy to sobie cenili, zwłaszcza, gdy padało, tak jak tego dnia.
Włosy blondynki szybko wchłonęły wilgoć i przykleiły się do jej twarzy, przysłaniając widok na świat. Odgarnęła je z oczu, uśmiechając się nieśmiało do mijanych ludzi. Zawsze zapominała parasola. To znaczy, zawsze wtedy, gdy o nim zapominała, musiał spaść deszcz, nagle wpasowując się w prognozę pogody. Ale po tylu latach życia z tą przypadłością można było przywyknąć.
Maja wyznawała zresztą filozofię, że przywyknąć można do większości rzeczy, jakie cię w życiu napotykają. Do tego, że w grupie większej niż dwadzieścia osób na bank będzie jakiś kretyn, działający innym na nerwy. Do tego, że kiedy nie możesz się spóźnić, prawdopodobnie to zrobisz. I do tego, że ludzie nigdy wtedy nie uwierzą, że akurat coś się popsuło, ukradli ci klucze czy byłeś świadkiem wypadku. Bo po prostu tacy są. Z reguły niczemu nie wierzą.
Wiedziała o tym, bo sama taka była. Nie wierzyła w większość rzeczy, jakie wpajano jej przez całe dotychczasowe życie. Wolała sama tworzyć nowe teorie, którymi niekoniecznie musiała się dzielić, ale które pielęgnowała w sobie przez lata i dbała, by o nich nie zapomnieć. Jak każdy miała swoje mniej czy bardziej dziwne zwyczaje i ta wiara w niewiarę chyba w jakiś sposób się do nich zaliczała. Do tego musieli przywyknąć inni, o ile chcieli się z nią zadawać.
Szybko przebiegła kilka metrów dzielących ją od daszku przed klatką schodową akademika i przystanęła pod drzwiami, łapiąc oddech. Uśmiechnęła się do siebie, ocierając spod oczu krople deszczu i oparła się plecami o ścianę tuż przy framudze. Nawet zalany smugami obraz parku przed kampusem wydawał jej się tak samo urzekający, jak gdy się do niego sprowadziła. Tyle zieleni w jednym miejscu. Tyle zapachów. Przyroda nigdy nie wyjdzie dla niej z mody.
Z budynku wyszedł student z kapturem naciągniętym na głowę i spojrzał na niską dziewczynę, przytrzymując za sobą drzwi.
- Wchodzisz? - Zapytał, kiwając w stronę przejścia. Maja podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i z lekkim uśmiechem przytaknęła.
- Tak, dziękuję - odparła, przesuwając się w tamtą stronę. Chłopak odpowiedział podobnym wyrazem twarzy, po czym odwrócił się i odszedł w głąb parku. Maja stała jeszcze chwilę w progu, rozglądając się dookoła, wdychając świeże, chłodne powietrze. Może i nie była pewna tego, co ją tu spotka, ale była przekonana co do jednego.
Nie będzie to nic złego.


 {Béatrice Martin}

Niska, bo mierzy niecałe sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Dość szczupła, ale bez tych chudziutkich nóg łani, których skrycie zazdrości innym dziewczynom. Blond włosy, głębokie, brązowe oczy i kolorowa historia tatuaży zapisana na całym ciele.
Urodzona w Łodzi, wychowała się w rosnącej niechęci do rodzinnego miasta. Gdy tylko nadarzyła się sposobność, wyjechała. Wyjechała za granicę, raz, drugi, trzeci, czwarty. Wszystko dzięki studiom i zagranicznym uczelniom. W końcu poznała kogoś magicznego, kogoś, dla kogo mogła porzucić wieczne wyjazdy i na stałe przenieść się z centrum kraju gdzie indziej. Przenieść się do Wasliszek, z życiem i studiami. I było jej tam dobrze. A potem ich drogi się rozeszły.
Na szczęście Wasliszki ciągle były piękne, a ona szczęśliwa.
Studentka lingwistyki, mieszka w akademiku. Szuka pracy, nowych znajomych i pracy, w której kiedyś mogłaby się spełniać.

{Post jest wyprzedzeniem obecnych wydarzeń, akcja dzieje się już w październiku. Cześć i czołem, ponownie.}